wtorek, 16 kwietnia, 2024

Ciuchy na Skaryszewskiej

W czasach mojego dzieciństwa sprawom ubioru najmłodszych poświęcano bardzo niewiele uwagi. Powszechnie uważano, że ubranie dziecka powinno być praktyczne, najlepiej szarobure w kolorze (nie widać brudu), wykonane z niezbyt delikatnego materiału (żeby się szybko nie podarło) i nieco za obszerne (żeby się z niego zbyt szybko nie wyrosło). Uroda stroju była sprawą najmniej istotną. Dzieci przyjmowały to, że zrozumieniem. Do czasu jednak. Dziewczynki – do czasu dorastania.

Kiedy miałam lat 15 zaczęłam marzyć – jak Ania z Zielonego Wzgórza – o pięknej sukience z pięknymi bufiastymi rękawami. Czyli takiej, jaką widziałam w jakimś przemyconym z Zachodu tygodniku. I wtedy po raz pierwszy mama zabrała mnie na ulicę Skaryszewską, na „Ciuchy”. To była wyprawa do całkiem innego świata. Na Pragę.

W pierwszych latach powojennych nie jeździło się ze Śródmieścia na Pragę bez jakiegoś konkretnego interesu. Dzieci i podlotki takich interesów nie miały, więc poruszały się w obrębie własnej dzielnicy. Ja – Powiśla oraz bliskiego Śródmieścia. Wyjazd „na Pragę” był dla mnie wyjazdem niemal zagranicznym. Praga znajdowała się bowiem poza granicą nie tylko „mojej” dzielnicy, ale i „mojej” Warszawy. Warszawy „prawdziwej”, czyli lewobrzeżnej.

„Na Pragę” jechało się długo i z przesiadkami, zatłoczonymi (innych nie było) tramwajami. Dzielnica sprawiała raczej niekorzystne wrażenie. W porównaniu ze świeżutkimi tynkami odbudowywanych śródmiejskich domów, praskie wydawały się stare, odrapane i brzydkie. I kiedy tak popatrywałam z niesmakiem na ową „brzydką” Pragę, nagle znalazłam się – jak Alicja – w prawdziwej krainie czarów.

Z niechlujnej ulicy, w przesmyku między kostropatymi domami wchodziło się na dziedziniec pełen nie siedmiu, ale nieskończonej wprost ilości cudów świata. To były „ciuchy”.

A na „ciuchach” było wszystko, o czym mogły (i nie mogły) marzyć kobiety. Pamiętam, że pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mi się w oczy, były sterty pończoch stylonowych i nylonowych. Wiedziałam o ich istnieniu i nawet na swoje 15 urodziny otrzymałam jedną parę „steelonów”, z wiecznie wykręcającym się na chudej łydce czarnym szwem. Nie sądziłam jednak, że może być aż tak duży wybór owych cud-pończoch. W dodatku w cud-opakowaniach, na których znajdowały się obrazki pięknych dam z pięknymi nogami.

Ponieważ jednak przyprowadzono mnie na „ciuchy” w konkretnym celu – kupienia sukienki na moją pierwszą potańcówkę (five o’clock), mama nie pozwoliła, abym „niepotrzebnie” rozpraszała swoją uwagę. Doprowadzono mnie do stoisk z sukienkami.

Po półwieczu, jaki dzieli tamten czas od obecnego, mogę powiedzieć, że niewiele się zmieniło. W pobliżu mojego domu znajduje się tzw. bazarek, a na nim bardzo podobne stoiska. Zbite z desek ławy, rozkładane stoliki i przysłowiowe już łóżka polowe, na których piętrzą się najrozmaitsze dobra tego (a zwłaszcza kobiecego) świata. Dobra w najbardziej tandetnym wydaniu.

Bo i takie znajdowały się na „ciuchach”. To, co było już „demode” na bogatym Zachodzie, z czego wyrosły zachodnie podlotki i co opatrzyło się zachodnim damom, trafiało via morza, oceany i granice na warszawską Pragę. Ale wtedy wydawało się wspaniałe. Piękne. Doskonałe. A przede wszystkim – nie było spod matrycy, takie samo lub niemal takie samo, jak u wszystkich.

Katastrofą powojnia były „mundurki”. Nie szkolne, ale powszechne. Tak zwane długie serie odzieżowe: sukienek, garsonek, bluzek, płaszczy, garniturów itd. Poszczególne egzemplarze różniły się rozmiarem, czasem kolorem, czasem wzorem materiału i czasem (nieznacznie) fasonem. I to było straszliwie przygnębiające. Odbierające poczucie indywidualności i tożsamości.

„Ciuchy” były jak wielki gabinet zbiorowej psychoterapii. Kupując „coś”, co było jedyne w swoim rodzaju, miało się poczucie odzyskiwania owej odebranej tożsamości. Dziś powiedzielibyśmy – bycia sobą.

Sukienka, którą kupiłam, była wykonana z białego grubego jedwabiu w różowy „rzucik”. Miała dopasowaną „górę” i rozkloszowaną spódniczkę. Kupiłam ją bez przymierzania. Nie było na takie fanaberie miejsca i okazji. Sprzedawczyni zastępowała przymierzalnie i lustro. Oceniała, co się „nadaje”, co będzie „leżało jak ulał”, a co „ciut trzeba zmienić”.

Potem przyjeżdżałam na „ciuchy” często. Czasem nawet nie po to, by coś kupić, ale po to, żeby pooglądać. Samo oglądanie rzeczy należących do innego świata jakoś ten świat przybliżało. Dotykiem, zapachem. Miękkością materii, zapachem perfum innych niż „Przemysławka” czy radzieckie „Konwalie”.

Na „ciuchach” były – prócz rzeczy zagranicznych – także polskie. Pyzy mianowicie. Z przyrumienioną cebulką i podsmażonymi skwarkami. Ich zapach unosił się nad placem i mieszał z wietrzejącymi „Soir de Paris” i „5 Chanel”.

Tak wiele musiało się zmienić, tyle czasu upłynąć, by nic się nie zmieniło. Poza ilością „ciuchów”, ich nazwami i znacznie mniej sprawną w obsłudze ciała, a przede wszystkim ducha klienta, obsłudze.

Jolanta Wachowicz-Makowska

Fot. Bazar Różyckiego

Redakcja
Redakcja
Przegląd Praski. Prawy brzeg informacji

Najnowsze informacje

Podobne wiadomości