czwartek, 18 kwietnia, 2024

Jan Mroziński. Zapomniany aktor

Był wybitnym aktorem. Znakomitym komikiem. Twórcą pierwszego powojennego teatru warszawskiego, Teatru m.st. Warszawy (dziś Teatr Powszechny). Moim pierwszym dyrektorem, któremu zawdzięczam wszystko i u którego debiutowałem. Człowiekiem pełnym pasji i zaangażowania. W najtrudniejszym okresie, kiedy Warszawa leżała w gruzach, kiedy wszystkiego brakowało i kiedy grało się przy karbidówkach, on stworzył teatr, którego dziś nikt by się nie powstydził. Troszczył się o ludzi, aby nie byli głodni, aby codziennie mieli talerz gorącej zupy i bochenek chleba.

Teatr, o którym powinno się mówić z największym szacunkiem, nie doczekał się, ani pochwał, ani rzeczowych ocen. Wprost przeciwnie. Starano się zminimalizować zasługi Mrozińskiego i zasługi tych wszystkich, którzy tworzyli ten pierwszy teatr. Wmówić, że teatr warszawski zaczął się z chwilą otwarcia Teatru Polskiego i premiery „Lilli Wenedy„ Słowackiego 17 stycznia 1946 roku. A to nieprawda.

W powojennych publikacjach znaleźć można szczegółowe informacje o wszystkich teatrach działających w Polsce zaraz po wojnie, tylko nie o Warszawie i nie o teatrze Jana Mrozińskiego. Komu na tym zależało, aby fałszować historię? Edward Krasiński, który był wówczas kilkunastoletnim chłopcem, do teatru nie chodził i nie oglądał naszych przedstawień, ale napisał że początki tej sceny były nieciekawe, a teatr był „zbiorowiskiem chorych, ubogich, obdartych i kalekich artystów, nic sobą nie reprezentujących”. Kiedy przeczytałem te słowa, dostałem „białej gorączki”. Zaprotestowałem. Wysłałem listy do autora i do Zygmunta Hubnera. Odpowiedź nadeszła tylko od dyr. Hubnera. Profesor Krasiński nie był łaskaw się odezwać. Dziś, ten sam prof. Krasiński, w filmie nakręconym z okazji 90-lecia ZASP-u wygłasza podobne herezje i twierdzi, że zarówno Leonowi Schillerowi, jak i Janowi Kreczmarowi było na rękę zlikwidowanie ZASP-u i powołanie SPATiF-u. Znów nieprawda.

Marta Fik i Stanisław Marczak-Oborski piszący o powojennym teatrze, też są nieobiektywni. Nie mieszkali w Warszawie. Nie przyjeżdżali do niej i nie oglądali przedstawień, a mimo to skwitowali naszą pracę stwierdzeniem, że w Warszawie nic się w tym okresie ciekawego nie działo. W swojej książce „Teatr czasu wojny 1939-1945” Stanisław Marczak-Oborski poświęcił Janowi Mrozińskiemu, jedno zdanie, a brzmi ono tak: „Zburzona Warszawa miała jeszcze rok czekać na scenę formatu godnego stolicy, na razie akcent życia stanowiły pionierskie poczynania Jana Mrozińskiego i grupy aktorów”. Nie wymienił, ani jednej sztuki, ani jednego aktora ,choć byli w tym teatrze aktorzy naprawdę wybitni, których nazwiska pozostały w historii polskiego teatru.

W maju 1945 r. Mroziński otworzył Teatr Mały przy ul. Marszałkowskiej 81, w maleńkiej salce po ocalałym kinie „Mignon”. Był to pierwszy teatr w ruinach lewobrzeżnej Warszawy. A w ogóle to on, jako pierwszy podjął się organizacji życia kulturalnego w Warszawie. Najpierw na Pradze, we wrześniu 1944 roku a potem w lewobrzeżnej Warszawie. Zaczynał od składanek z udziałem orkiestry Jerzego Wasiaka oraz recytatorów i pary tanecznej Florentyny Puchówny i Zbigniewa Kilińskiego.

Kiedy znalazł odpowiednich aktorów, wystawił „Majstra i czeladnika” Józefa Korzeniowskiego w Sali nieistniejącego już kina „Syrena”, przy ul. Inżynierskiej 4. Premiera odbyła się 18 listopada 1944 roku, a kilka tygodni później, 9 grudnia 1944 roku „Moralność pani Dulskiej” Gabrieli Zapolskiej ze Stanisławą Kawińską w roli tytułowej.

W lutym 1945 roku Teatr m.st. Warszawy otrzymał od władz miejskich stałą siedzibę w zdewastowanym kino–teatrze „Popularny” przy Zamoyskiego 20. Jan Mroziński karierę aktorską zaczynał przed wojną. Pracował w teatrach Lublina, Bydgoszczy i Łodzi. Z łódzkim Teatrem Miejskim związany był od roku 1923 aż do 1 września 1939 roku. Po wkroczeniu wojsk niemieckich do Łodzi, musiał opuścić to miasto. Okupację przeżył w Warszawie. Występował w kawiarniach, prezentując słynne sceny mimiczne. Robił to genialnie. Rozśmieszał ludzi do łez. Niezwykle ruchliwa fizjonomia sprawiała, że publiczność szalała, kiedy pojawiał się na scenie. Jego usta zmieniały się co chwila i w zależności od potrzeby, układały w pogodny uśmiech lub pogardliwy, cyniczny i impertynencki wyraz.

Tuż po wojnie, będąc u szczytu możliwości aktorskich, kiedy zaproponowano mu organizację życia kulturalnego w ruinach Warszawy, bez namysłu zrezygnował z zawodu i zajął się administrowaniem. Kiedy wykonał najczarniejszą robotę, zdjęto go ze stanowiska, nie podając powodów. Rozgoryczony opuścił teatr i powrócił do zawodu. Zaangażował go natychmiast Julian Tuwim i Janusz Warnecki do „Żołnierza królowej Madagaskaru”. U boku Miry Zimińskiej jako Kamilli i Ludwika Sempolińskiego jako Mazurkiewicza, zbierał zasłużone brawa, grając kilka charakterystycznych ról. Sztuka miesiącami nie schodziła z afisza Teatru Muzycznego Domu Wojska przy ul. Królewskiej (dziś w tym miejscu stoi Hotel Victoria). Resztę życia spędził w Teatrze Nowym przy Puławskiej 39. Ostatni raz w tym teatrze zagrał Pana Rabourdin w sztuce Emila Zoli „Spadkobiercy pana Rabourdin”. Był już bardzo chory, ale widownia o tym nie wiedziała i pękała ze śmiechu, a on na scenie cierpiał, udając, że nic mu nie jest. Grał do ostatniej chwili.

 

Piętnastego stycznia 1954 roku w Łodzi, urządzono mu jubileusz 40-lecia pracy artystycznej. Wtedy to, wielki człowiek teatru, Leon Schiller, wystosował do niego list gratulacyjny, wychwalając jego aktorstwo i powtarzając za Goldonim, że urodzić się musiał pod komiczną gwiazdą, skoro włada tak nieodpartą siłą komizmu. Dziękował mu także za pionierską pracę w ruinach Warszawy i za to, co zrobił dla powojennego teatru warszawskiego . Tymi słowami osłodził mu częściowo gorycz niedocenienia. Władze Warszawy tego nie zrobiły. Trzy miesiące po jubileuszu, 24 kwietnia 1954 roku rozstał się z tym światem.

W mojej pamięci pozostanie na zawsze.

Witold Sadowy

Redakcja
Redakcja
Przegląd Praski. Prawy brzeg informacji

Najnowsze informacje

Podobne wiadomości