Kiedy w zimowy, mroźny poranek 19 stycznia 1945 roku, wracałem do Warszawy po wielomiesięcznej tułaczce, wojna się jeszcze nie skończyła. Ale miasto było już wolne. To, co zobaczyłem przeszło moje najśmielsze oczekiwania.
Warszawa, która dawniej tętniła życiem, legła w gruzach. Wyglądała okropnie. Na ulicach trupy ludzi i zwierząt. Wypalone i zwalone domy, sterczące kikuty i unoszący się zapach spalenizny. Po zwałach gruzu, cegieł i żelastwa snujący się ludzie, niczym zjawy z jakiegoś surrealistycznego filmu. Z obłędem w oczach, nędznie ubrani, z tobołkami na plecach, szukający resztek pozostawionego mienia i swoich najbliższych. Przeważnie nie znajdowali. Ale nie odchodzili. Zostawali.
Decydowali się na życie w ruinach, nie zdając sobie sprawy jak będzie ono wyglądało. W pierwszej chwili myślałem, że to zły sen. Ale to nie był sen. To była koszmarna rzeczywistość, której do dzisiaj nie mogę wymazać z pamięci.
Mój dom, częściowo ocalał. Nadawał się do zamieszkania. Żadnych rzeczy. Żadnych mebli. Jedynie trochę porozrzucanych fotografii, papierów i książek. Nie namyślając się długo, zdecydowałem, że zostaję. Dokąd miałem iść? Mieszkałem tu od urodzenia. Nie byłem sam. Wróciłem ze schorowaną matką, którą odnalazłem pod Tarnowem. Wywieźli ją tam Niemcy. Ojciec i brat zginęli w czasie Powstania Warszawskiego. Miałem obowiązek opiekowania się nią. I tak się zaczął nowy etap naszego życia w niewyobrażalnych dziś warunkach.
Tymczasem na prawym brzegu Wisły, życie toczyło się normalnie. Praga niewiele ucierpiała w czasie działań wojennych. Funkcjonowały urzędy, komunikacja, sklepy, kawiarnie, a nawet Teatr m.st. Warszawy mieszczący się przy ul. Zamoyskiego 20, w dawnym budynku trzeciorzędnego kina, noszącego nazwę Kino-teatr „Popularny”. Dziś nazywa się Teatr Powszechny. Wtedy wyglądał inaczej. Niewielka scena, mająca zaledwie dwa, trzy metry głębokości, nieprzystosowana do potrzeb teatru. Bez zaplecza i garderób, które urządzono prymitywnie pod sceną, na którą wchodziło się po drabinie. Na afiszu Moralność pani Dulskiej Gabrieli Zapolskiej, ze Stanisławą Kawińską w roli tytułowej, w reżyserii Zygmunta Bończa-Tomaszewskiego i z jego udziałem w roli Zbyszka. Resztę obsady tworzyli: Halina Żiółkowska jako Hanka, Maria Piasecka – Mela, Maria Pinińska – Hesia, Julia Sokolicz-Arnoldtowa – Juliasiewiczowa, Wanda Lipińska – Lokatorka i Helena Stępowska – Tadrachowa. W roli Felicjana wystąpił zasłużony aktor Józef Zejdowski, pamiętający Gabrielę Zapolską i szczycący się jej przyjaźnią. Druga sztuka, jaką grano to Śluby panieńskie Aleksandra Fredry w tej samej reżyserii i następującej obsadzie: Pani Dobrójska – Julia Sokolicz – Arnoldtowa, Aniela – Halina Ziółkowska, Klara – Maria Piasecka, Radost – Wilhelm Wichurski, Gustaw – Zygmunt Bończa – Tomaszewski, Albin – Czesław Kalinowski, Jan – Józef Zejdowski. Twórcą i dyrektorem tego pierwszego teatru po wojnie, był znakomity aktor Jan Mroziński. Wspaniały człowiek, świetny organizator, wielki społecznik i mój przyjaciel z czasów wojny i okupacji. Kiedy dowiedziałem się, że żyje, że prowadzi teatr, postanowiłem go odnaleźć.
W pierwszych dniach lutego, w mroźny zimowy poranek, po skutej lodem Wiśle przedostałem się na Pragę. Zbombardowane przez Niemców mosty leżały w nurtach rzeki. Zbudowany przez wojsko most pontonowy łączący Pragę z Warszawą, był nie osiągalny dla przeciętnego śmiertelnika. Komunikacji żadnej. Jedynie przeprawa po lodzie. Moje spotkanie z Mrozińskim było niezwykłe, pełne wzruszeń i łez, pełne niekończących się opowiadań i radości, że żyjemy, że przetrwaliśmy. Tak po wojnie witali się wszyscy. Nakarmiony gorącą zupą i obdarowany bochenkiem chleba otrzymałem propozycję zagrania Florisa, 16-letniego chłopaka, syna głównego bohatera w sztuce Maurycego Maetetherlincka Burmistrz Sylmondu w reżyserii Ryszarda Wasilewskiego. I tak dzięki Janowi Mrozińskiemu zostałem aktorem. Byłem szczęśliwy.
Witold Sadowy