piątek, 26 kwietnia, 2024

Ulica Nieporęcka na warszawskiej Pradze. Śladami opowieści Wojciecha Kwiatka

Przedstawiamy historie ulicy Nieporęckiej na Pradze-Północ przez pryzmat wspomnień Wojciecha Piotra Kwiatka, dziennikarza i autora książek.

Mieszkałem na niej 11 lat. Akurat tyle, by zachować ją w trwałym wspomnieniu, tęsknić po latach, wreszcie, by trochę poznać niektóre jej tajemnice. Bo kiedyś ulice je miały, żyły życiem mieszkańców. Historie ludzi składały się na historie ulic.

Miała może 200 metrów, może trochę więcej. Łączyła Ząbkowską z Białostocką, była zabudowana tylko na początkowym odcinku, dalej zaś wyznaczaną przez mur Warszawskich Zakładów Przemysłu Spirytusowego, zwanych potocznie monopolem i długi parkan okalający teren dworca Warszawa Wileńska. Gdy z Targowej skręciło się w Ząbkowską, mijało się skrzyżowanie z legendarną ulicą Brzeską, potem Markowską, a potem zaczynała się Nieporęcka. Zabudowana na całej długości tylko po jednej, parzystej stronie, po drugiej biegnąca wzdłuż praskiego monopolu. Mogę, więc śmiało powiedzieć, że jestem „dzieckiem monopolu”.

Na Nieporęckiej stało osiem kamienic. Były w różnym stanie, ale w większości trzymały się dziarsko: „dwójka”, „ósemka”, „dziesiątka” i „ czternastka” nawet niezwykle dziarsko. Przetrwały wojnę w dobrym stanie, czego nie można powiedzieć o pozostałych. Te „zdrowe” były wysokie, czteropiętrowe. Niższe ucierpiały bardziej. Pokrętna logika czasu.

W 1959 r. moja rodzina przeniosła się z Ząbkowskiej, gdzie się urodziłem, na Nieporęcką 10. W każdej kamienicy na Nieporęckiej działo się coś, co dla mnie było istotne. Nie było wtedy manii rwania historycznej ciągłości, ludzie mieszkali latami pod jednym adresem, znali się lub poznawali, lubili, bądź nienawidzili. Ale wiedzieli, kto jest kim.

O rwanie historycznej ciągłości, rwanie tkanki życia, postarali się wcześniej Hitler i Stalin. Na szczęście ulica Nieporęcka nie była przedmiotem ich zainteresowania.

Mieszkałem na niej, nie wiedząc, czym są zmiany, dźwiganie miasta z gruzów, ucieczka jednych, a przyjście innych ludzi. To moja rodzina stanowiła na Nieporęckiej element napływowy, co prawda z niedaleka. Dom, w którym się urodziłem, dzieliło od ulicy, o której piszę, może 400 metrów.

Nieporęcka 2

Koło tej, dobrze zachowanej narożnej kamienicy, przechodziłem codziennie. Tędy wiodła moja droga do „podstawówki” na Kawęczyńskiej, bądź po zakupy na Ząbkowską, gdzie, jak to na głównej ulicy, było wszystko.

Ilekroć mijałem „dwójkę”, zawsze widziałem w jednym z okien na wysokim parterze kobietę. Była wiekowa, a przynajmniej tak sądziłem. Blada, nieduża twarz, siwe włosy ściągnięte starannie na tył głowy i satynowy szlafrok, poszarzały i smutny jak ona sama. Siedziała zawsze w tym samym miejscu i w tej samej pozycji. Można było odnieść wrażenie, że w ogóle się stamtąd nie rusza.

Kiedyś, zaintrygowany, zapytałem o nią kumpli, którzy na Nieporęckiej mieszkali znacznie dłużej niż ja. Wtedy usłyszałem, że ona straciła w Powstaniu Warszawskim narzeczonego, ale nie chciała przyjąć tego do wiadomości. Siedziała więc w oknie i wyglądała, czy on czasem nie nadchodzi.

Jeśli to prawda, czekała tak 25 lat. Dziś przysiągłbym na wszystko, że gdy w 1969 r. opuszczałem Nieporęcką, smutna pani nadal oczekiwała narzeczonego, co poszedł do Powstania.

Ulica Nieporęcka na Pradze-Północ. Tablica MSI.

Nieporęcka 4

To było okno na świat. Kamienica bardzo ucierpiała przez Niemców; nie miała ani frontowej części, ani ceglanego muru, oddzielającego podwórko-studnię od identycznego podwórka-studni, należącego do kamienicy na Tarchomińskiej.

Przez „czwórkę” można było przejść na sąsiednią ulicę i dalej, w głąb Pragi, czyli w świat. Co takie przejście znaczyło dla dziesięcioletnich chłopaków, uganiających się z drewnianymi imitacjami „schmeiserów”, „stenów” czy (ostatecznie!) „pepesz” po okolicznych zaułkach, tłumaczyć nie trzeba. „Wojenne podchody”- to był obowiązkowy punkt codziennego programu.

Nieporęcka 6

Z tym, także dość kiepsko zachowanym domem wiążą się jedne z moich pierwszych wtajemniczeń erotycznych. W domu tym mieszkała niejaka Wiesia B. Średniego wzrostu, z gęstymi, czarnymi włosami, miała – jak to się wtedy mówiło – na czym siedzieć i czym oddychać, to znaczy, że natura hojnie wyposażyła ją w biust, o jakim dziś mogą śnić gwiazdy Hollywood oraz w rozłożyste biodra i takąż… sempiternę.

Wiesia była ode mnie starsza o kilka lat, co wówczas stanowiło przepaść, zwłaszcza, jeśli to chłopak był młodszy. Chłopak – jak to się mawiało- nie miał do niej startu, to znaczy był od początku bez szans i lepiej, żeby w ogóle nie zaczynał. Nie miałem, więc startu do Wiesi B., ale w grupie, na ulicy, przed bramą „szóstki”, rozmawiało się. Ja, jako dziecko inteligenckie, czyli „platfus”, nie zabierałem głosu, żeby nie wyglądało, że się wymądrzam. Ale moi koledzy „startowali” do Wiesi ostro. A gdy jej w towarzystwie nie było, przekazywali sobie z ust do usta, z ucha do ucha, najbardziej niezwykłą wiadomość: że Wiesia się „puszcza”, czyli prowadzi życie płciowe. Ta wiadomość elektryzowała każdego. Nie wiadomo było, z kim Wiesia się „puszczała”, ale sam fakt był szokujący. Nie były to, bowiem czasy, gdy uczennica „podstawówki” uważa dziewictwo za rodzaj kalectwa i dowód absolutnego braku powodzenia i stanie na głowie, by się go jak najszybciej pozbyć.

Nieporęcka 8

Widywało się go często, jak wychodził bądź wracał, niosąc w specjalnej dużej, płaskiej, skórzanej walizce klawiaturę organów elektronowych. Był to Krzysztof Dłutowski, organista Blackoutów, potem Breakoutów – zespołu z samego szczytu, z samego topu. Nalepa, Kubasińska, a z nimi – Krzysio Dłutowski z Nieporęckiej, z naszej ulicy. Krzysio chodził zawsze modnie ubrany i uczesany „w chryzantemkę”. I te organy, a właściwie klawiatura…

W Polsce można było wtedy, co najwyżej kupić akordeon, zwany harmonią. Ilekroć bawiąc się, czy pogadując z kumplami, widzieliśmy, jak Krzysztof wraca lub wychodzi, przerywaliśmy rozmowę i padało sakramentalne Krzysio Dłutowski idzie. Jego pojawienia się po prostu nie można było nie zauważyć.

Nieporęcka 10

Była to wysoka, dobrze zachowana kamienica z klasycznym podwórkiem – studnią. Ponoć przed wojną był to dom nauczycielski, ale za moich czasów mieszkała w nim chyba tylko jedna nauczycielka, niejaka Świątkowska. Moi koledzy omijali ją szerokim łukiem, bo znana była z ciętego języka i ostrego obejścia. Za ucho potrafiła dorwać i wykręcić. Była już na emeryturze, ale respekt wzbudzała niesamowity.

Gdy sprowadziliśmy się „pod dziesiątkę”, mieszkanie nie miało łazienki. Była za to położona na końcu mieszkania duża alkowa, przez poprzednich lokatorów wykorzystywana na rupieciarnię. Rodzice urządzili tam łazienkę z wielką wanną i piecem do grzania wody. Że nie paliło się w nim codziennie – tłumaczyć nie trzeba. Kto by miał na to czas! Ale gdy w domu zarządzano rodzinną kąpiel, przychodził mój kolega, Jurek B. i my w tym piecu rozpalaliśmy. Nie było to trudne. Gdy przez szpary w drzwiczkach paleniska odblask żaru rozświetlał łazienkę i robiło się nastrojowo, gasiliśmy światło i prowadziliśmy najważniejsze, najintymniejsze rozmowy. Aż cały zbiornik wody był gorący. Wtedy zapalało się światło i czar pryskał.

Nieporęcka 12

W tej najbrzydszej chyba na całej Nieporęckiej kamienicy mieszkał Andrzej M., jeden z moich kolegów. Należał do tzw. żulii praskiej, a jego rodzina – do typowego „elementu proletariackiego”. Takich kolegów miałem wielu. Pili, palili, przeklinali i chodzili „na podryw”. Ja funkcjonowałem w tej paczce na zasadzie okazu egzotycznego. Gdyby moi kumple „szli gdzieś naprawdę”, czyli tam, gdzie mogło się coś dziać, nigdy by mnie ze sobą nie zabrali.

Z Andrzejem M. wiąże się dramatyczna historia. Nie widziałem tego zdarzenia, znam je z opowieści innych. Otóż matka Andrzeja… zapaliła się. Czyściła coś benzyną i nagle stanęła w płomieniach. Może zapaliła papierosa, może zrobił to ktoś inny, dość, że pani M. zapaliła się żywym płomieniem. Wybiegła ponoć na balkon, wrzeszcząc nieludzko, żywa pochodnia na drugim czy trzecim piętrze.

Nim nadeszła jakakolwiek pomoc, było już za późno. Ciężko poparzona zmarła w szpitalu.
Nie widziałem tej sceny. Ale po blisko 40 latach widzę panią M. biegającą po balkonie „całą w płomieniach”. Co stało się z jej dziećmi: Andrzejem i jego rodzeństwem – nie wiem. Pamiętam, że przez kilka lat modliłem się za nią, choć widziałem ją na oczy nie więcej niż parę razy.

Nieporęcka 14

No, tu to będzie opowieść! Prawdziwa, jak z apaszowskiej ballady. Bo „pod czternastką” mieszkał niejaki Sigus. Naprawdę nazywał się ponoć Jerzy Sigus, ale mówiono o nim Sigus albo Jurek Sigus – z większym uszanowaniem. Sigus był tzw. kosiorem, czyli jednym z przywódców praskiej żulii, ale nie jakiś tam knajaków, co palili w bramach sporty, a jak im się udało, to złożyli się w kilku na alpagę, czyli wino marki „wino”. Sigus należał do elity. Nie wiadomo, z czego elita żyła, pewnie z kradzieży albo na koszt różnych fetniaków, którzy byli szczęśliwi mogąc takim jak Jurek postawić piwo czy pół litra. Dość, że chodzili ubrani elegancko, zgodnie z modą lansowaną przez bazar Różyckiego, Targową, Ząbkowską.

Sigus był śniady, miał jasne oczy niemal bez wyrazu i blond włosy. Wyglądał jak chodzący spokój, ale o jego wyczynach krążyły legendy. Gdy szedł ulicą, kołysząc się lekko na boki, z nieco ugiętymi rękoma, moi kumple rozsuwali się z respektem; wiadomo, że tacy, jak Sigus nikomu z drogi nie ustąpią.

Ale i na Sigusa znalazła się kosa. Na imię było jej – miłość. Jurek Sigus zakochał się. Zakochał się, dodajmy, nieszczęśliwie. I miłość okazała się silniejsza od niego. Dziewczyna go nie chciała i nie było dla niej istotne, że Sigus innej nie chciał. Ten dramat zaprowadził go „na linę”. Sigus powiesił się. Przegrał z miłością.

Nie byłem na pogrzebie Jurka, bo nie należałem do jego towarzystwa. Ale moi koledzy opowiadali, że gdy Sigus w drewnianej „jesionce” zjechał już do dołu, gdy rozległ się łoskot pierwszych łopat ziemi, walących się na wieko trumny, praskie „kosiory” płakali i krzyczeli w niebo: Jurek, po coś ty za nią poszedł!? Po coś ty za nią poszedł!

Nieporęcka 16

Ostatnia, narożna posesja, jednym bokiem przylegająca do Białostockiej, była najmniejsza na całej ulicy, ale ona jedna miała otwarte podwórko. „Szesnastka” to był piętrowy dom, stojący szczytem do ulicy oraz parterówka, przylepiona do niego pod kątem prostym. Pozostałe dwa boki, to była siatka i jakieś drewniane komórki.

Podwórko było zawsze pełne słońca i odrobiny zieleni, co na Nieporęckiej należało do rzadkości. Dzikie wino oplatało siatkę ogrodzenia i drewniane komórki. To podwórko miało też najlepszy na całej ulicy trzepak, zastępujący salę gimnastyczną, siłownię, klubokawiarnię i co tam jeszcze. Na trzepaku sprawdzało się zwinność i odwagę. Bo to żadna sztuka – „przewinąć się” do tyłu, czyli usiąść na środkowej rurze i trzymając się – opaść w tył. Ale kto „przewinie się” w przód, gdy widzi się, jak ziemia, gwałtownie zbliża się do twarzy, a głowa przesuwa tuż nad kocimi łbami?

Na tym podwórku mieszkał Andrzej, czyli Jędrek, główna postać mego dzieciństwa i wczesnej młodości, przyjaciel przez lat bez mała dziesięć.

Jędrek mieszkał z matką w segmencie „parterówki”. Była to jedna izba z malutką sionką i kaflową kuchnią na węgiel. Było tam biednie, ale nie mogło być inaczej, gdy wdowa sama wychowuje syna, a jest prostą robotnicą. Za to – było przyjemnie i serdecznie. Lubiłem tam zachodzić, posiedzieć na taborecie, popatrzeć jak mama Andrzeja krząta się przy kaflowej kuchni.

Jędrka poznałem niedługo po sprowadzeniu się na Nieporęcką. Nie wiedziałem wtedy, że dzięki temu biednemu, sprytnemu i wesołemu chłopakowi przeżyję kiedyś najwspanialszą przygodę życia. Że dzięki niemu, blisko 20 lat później, z okien samochodu, jadącego przez nowojorski Whitestone Bridge, będę oglądać Manhattan o zachodzie słońca.

Wojciech Piotr Kwiatek, dziennikarz, autor książek. Mówił o sobie – „wielbiciel powieści kryminalnej i takiegoż kina. Miłośnik pieszej włóczęgi w każdym terenie”. Zm. 5 lutego 2020 r.

Redakcja
Redakcja
Przegląd Praski. Prawy brzeg informacji

Najnowsze informacje

Podobne wiadomości