Miejsce tych wydarzeń nie zmieniło się. Na ścianie kamienicy przy ul. Grodzieńskiej nadal widnieje tablica, upamiętniająca jedno z najbardziej krwawych powojennych wydarzeń na Pradze.
Było to 6 maja 1955 roku około godz. 11. Do sklepu WSS „Społem” nr 18 przy ul. Grodzieńskiej 15/17 weszło dwóch mężczyzn. Sterroryzowali bronią palną ekspedientkę, 25-letnią Irenę Rokisińską, zamieszkałą przy ul. Targowej i zażądali wydania utargu. Tyle wiadomo na pewno.
Wiadomo też, jak się ten napad skończył: Irena Rokisińska nie przestraszyła się bandytów, zaczęła wzywać pomocy. Zastrzelono ją. Zginęła – jak to napisano na wspomnianej tablicy – w obronie mienia społecznego i na posterunku pracy.
Strzały i wołania o pomoc usłyszeli mieszkańcy kamienicy. Niestety – jak napisał 7 maja 1955 roku „Express Wieczorny” – pościg za bandytami był utrudniony, bo byli oni uzbrojeni w broń palną. Wezwano oczywiście na miejsce tragedii lekarza, ale przybył tylko po to, by stwierdzić zgon odważnej dziewczyny z Targowej. Napastników nigdy nie schwytano. I to jest wszystko, co wiadomo na pewno.
Ale, dziwny to był napad. Pozostawił też wiele wątpliwości. O 11 rano kasa sklepu jest jeszcze niezbyt pełna. Więc dlaczego o tej porze? Czemu nie wieczorem, przed zamknięciem, przed 18 czy 19? Wtedy bierze się utarg z całego dnia… Czy dlatego, że około 11 w sklepie nie ma zwykle ludzi, a wieczorem przeciwnie, ruch bywa większy?
Dalej – dlaczego ekspedientka musiała zginąć? Dlatego, że rozpoznała bandytów? A od czego maskowanie? Nie było wówczas jeszcze „kominiarek”, ale czy tak trudno ukryć twarz?, a ekspedientkę po prostu pozbawić przytomności uderzeniem w głowę czymś ciężkim, zabrać pieniądze i wyjść spokojnie? Bandyci zrobili wszystko, by wpaść i dostać – jak to się wówczas mówiło – „czapę”. A jednak nigdy ich nie schwytano.
Można sobie wyobrazić przestraszonych ludzi, którzy nie kwapią się, by ruszać w pościg za uzbrojonymi bandytami… Wojna skończyła się zaledwie dziesięć lat wcześniej, śmierci było dość. Ale że nikt nie próbował ich śledzić, iść ich tropem, dzwonić na milicję. W prasie nie wspomina się ani słowem o obławie, blokadzie ulic, nic.
Gdy jako kilkuletni smarkacz, mieszkający wówczas może 400 metrów od miejsca napadu, usłyszałem o tych wydarzeniach, usłyszałem też, że – jak głosiła praska legenda – sprawcą napadu był Paramonow. Nie wiedziałem, kto to był. Bandyta – i kwita.
Ale Jerzy Paramonow (ur. 1931 r.) nie mógł raczej mieć z tym nic wspólnego. W tym czasie siedział już w więzieniu, oskarżony o atak młotkiem na milicjanta, a następnie o zabicie z zabranej mu broni dwóch osób. Paramonowa powieszono 21 listopada 1955 roku. Fakt, że Paramonow był bandytą i mordercą, nie przeszkodził warszawskiemu ludowi uczynić z niego herosa, układać o nim piosenek. Znać tu już zaczątki niechęci do systemu komunistycznego. Ktoś, kto wyłamał się z narzuconych przez totalitaryzm „norm współżycia”, automatycznie stawał się bohaterem. Paramonnow stał się w legendzie kimś w rodzaju Robin Hooda, Zorro czy Janosika.
Wojciech P. Kwiatek